Stare drzewa rosły
wokół domu Timoth’ego Dowsona. Był to widok dość pospolity w tych okolicach, w
końcu ten stan otaczały same lasy, jeziora, a nawet góry, jednak fakt, że
wszystkie z tych drzew były uschnięte nie wróżył niczego dobrego. Spojrzałam
znacząco na Deana, który tak samo jak ja, przyglądał się zieleni... A właściwie
braku zieleni. Nie musiałam nic mówić,
sam doskonale zrozumiał, co jest grane. Weszliśmy na ganek i wyciągnęłam przed
siebie dłoń. Zapukałam kilkukrotnie, jednak nikt nie odpowiedział. Winchester zerknął
przez okno, potem pokręcił głową i poszedł na tyły domu.
Ja wciąż stałam i
pukałam, licząc na to, że mężczyzna pojawi się w progu. Zamiast Timothego,
drzwi otworzył mi Dean. Przepuścił mnie i ruszył w stronę kuchni. Idąc za
chłopakiem zerknęłam do salonu, gdzie zauważyłam ślady krwi. Ściągnęłam brwi i
podeszłam bliżej. Plama była dość spora i trudno byłoby sądzić, że powstała z
malutkiej rany.
-Coś mam wrażenie,
że Tima ktoś odwiedził – podsumowałam.
-Ta, Patrick Swayze –
zadrwił szatyn.
-Sprawdźmy pozostałe
pokoje – odparłam, ignorując słowa Deana.
Zeszłam do piwnicy.
Pociągnęłam za sznurek i niewielka żarówka, zawieszona pod sufitem, rozbłysła
bladym światłem. Każdy mój ruch wzbijał w powietrze drobinki kurzu, które wręcz
uniemożliwiały mi oddychanie. Zapach stęchlizny był nie do zniesienia, a
duchota wywoływała zawroty głowy. Jedna ze ścian budynku, znajdująca się za
wnęką, zdawała się być postawiona wiele lat po wybudowie domu. Zaraz pod nią
było wytarte miejsce i coś, co przypominało kępkę włosów. Nawet nie chciałam
sobie wyobrażać, co tam jest ukryte.
-Dean! – Krzyknęłam,
a szatyn po kilku minutach pojawił się obok.
-Co jest?
-To chyba nie jest
to, o czym ja myślę? – Wskazałam palcem ścianę.
Winchester podszedł
bliżej i schylił się, dotykając kępki.
-Chyba jednak jest –
odparł, zerkając na mnie przez ramie.
Rozejrzał się i
namierzając narzędzie, sięgnął po łom. Chwile później zamachnął się kilka razy,
a fragment ściany runął. Do naszych nozdrzy dostał się obrzydliwy zapach
rozkładających się zwłok. Mój odruch wymioty był natychmiastowy, ale jakimś
cudem udało mi się powstrzymać. Niemal na bezdechu, podeszłam do ściany i
zerknęłam do środka. Wewnątrz znajdowało się ciało młodej kobiety. Na jej
twarzy znajdowały się liczne sińce, a część włosów była wyrwana. Lewa dłoń,
niemal całkowicie pozbawiona była paznokci, a ubranie szpeciła krew.
-To nie Timoty –
oznajmiłam, odsuwając się.
-Boss gangu?
-Nie, to jakaś
dziewczyna.
-No proszę, nasi
górnicy najwyraźniej mieli sporo tajemnic i nie dziwię się, że ktoś życzliwy chciał
zrobić z nich piniaty – podsumował.
-Niby racja, ale to
wciąż ludzie. Musimy znaleźć ciało tego całego bossa i spalić je, zanim dorwie
tego idiotę.
-Dzwonie na policję,
niech sprawdzą resztę budynku. Tim pewnie i tak nie pojawi się tu przez
najbliższe godziny, a nawet, jeśli to przynajmniej ktoś będzie miał go na
oku... Przez bardzo długi czas.
Ruszyłam do wozu,
zostawiając Deana samego. Musiałam przyznać, że świetnie mi się z nim
pracowało. Znał się na swojej robocie i był bardzo dobrze wyszkolony. Nie
doceniałam jego umiejętności, jednak z drugiej strony z jakiś powodów demony
unikały go jak ognia. Ponoć wiele cech odziedziczył po ojcu, ale im dłużej z
nim przebywałam, tym bardziej miałam wrażenie, że Dean Winchester jest
kompletnym przeciwieństwem Johna. Ukrywał w sobie wszystkie emocje i trudno
było do niego dotrzeć, ale końcem końców był niezastąpiony.
-Jak się nazywał ten
cały ich szef? – Odezwałam się jak się, gdy chłopak wrócił do Impali.
-Jeff Hudgins –
odparł przekręcając kluczyk w stacyjce.
-To jedziemy na
cmentarz.
-Jest tu ich trzy.
Musimy wiedzieć dokładnie gdzie szukać. Pojedziemy najpierw do biblioteki, w
archiwum na pewno mają informację, co się wydarzyło tego dnia.
Winchester ruszył,
kilka chwil później usłyszeliśmy sygnał wozów policyjnych, więc przyspieszył
nieznacznie, aby nie zwrócić na siebie uwagi glin. Zaskakujący był fakt, że w
tak niewielkim miasteczku są aż trzy cmentarze. Mieszkańców było niewiele i z
całą pewnością jeden w zupełności by wystarczył... A nam ułatwiłby pracę. W
każdym razie pojechaliśmy do biblioteki miejskiej. Ani mi, ani Deanowi nie
uśmiechało się przeglądać zakurzonych archiwalnych notatek, ale sytuacja tego
wymagała. Cóż czasami trzeba się przemóc.
Zajęliśmy miejsca w
odosobnionej części biblioteki i zaczęliśmy szukać informacji o Jeffreyu i jego
gangu. Nie musieliśmy się specjalnie wysilać, ponieważ niemal, w co drugiej
gazecie, pojawiała się wzmianka o gangu Reya, jak kazał na siebie mówić Jeff.
Okazuje się, że specjalizował się w handlu narkotykami. Nie był aniołkiem i
bynajmniej nie było mi przykro z faktu, że część jego kumpli zginęła. Najchętniej
w tym momencie zostawiłabym Tima „na pożarcie” duchowi, ale z drugiej strony
policja odpowiednio zajmie się tym kretynem, a Jeffowi też należy się solidne
lanie.
-Mam coś – odezwał
się Dean, który wyraźnie się ożywił – Jeff był synem pastora.
-Ojciec musiał być
dumny z synusia – zakpiłam.
-Po jego śmierci
ojciec nie chciał zgodzić się na pochówek na terenie jego parafii, ale
skończyło się na tym, że matka Jeffa przekonała ojca.
-Czyli? Gdzie ten
cmentarz?
-Przy North
Washington St – odparł wciskając gazetę do odpowiedniej zagródki.
-Wieczorem tam
pojedziemy, teraz jest stanowczo za wcześnie, a ostatnie, o czym marze to
tłumaczenie się policji – podsumowałam, odsuwając krzesło i wstając – Po za tym
jestem głodna.
-Dobrze mówisz,
wchłonę chyba konia z kopytami.
Gdy zapadł zmierzch
miasto niemal całe opustoszało, jedynie w kilku mijanych knajpach siedziało
paru klientów, którzy najwyraźniej nie zamierzali szybko wrócić do domów. Dean
jechał wolno, aby nie ominąć wjazdu. Po kilku minutach znalazł zacienione
miejsce, gdzie nie padał nawet blask księżyca. Wysiedliśmy, a Winchester
podszedł do bagażnika i wyjął łopatę i dwie dubeltówki z solnymi nabojami. Ja
chwyciłam worek soli i karnister benzyny.
Brama była zamknięta
na kłódkę, więc przerzuciliśmy rzeczy na drugą stronę, a sami wspięliśmy się na
kraty i przeskoczyliśmy. Wylądowałam obok Deana i zachwiałam się, chwycił mnie
w pasie, dzięki czemu nie pocałowałam ziemi. Przeszedł mnie przyjemny dreszcz,
ale nie chciałam tego po sobie pokazać, więc natychmiast się wyprostowałam i
sięgnęłam po swoje przedmioty.
-Idziemy, czy
będziemy tak tu stać? – Mruknęłam, ruszając przed siebie.
Blask latarki nie
był zbyt pomocny, ale w połączeniu z księżycem, który był w pełni, doskonale
widzieliśmy, gdzie stawiamy kroki. Cmentarz w Falls Church przypominał te
angielskie, gdzie znajdowały się jedynie wystające spod ziemi tablice. Takie
chowanie osób zapewniało większą przestrzeń, ułatwiało poruszanie się miedzy
grobami, a także sprawiało, że można było wykorzystać niemal każdy skrawek
ziemi. Przeszłam boczną aleją i właśnie miałam skręcić w kolejną, gdy
zobaczyłam blask latarki, Deana. Od razu zawróciłam, a kiedy dołączyłam do
szatyna zauważyłam, że zaczyna już wykopywać grób.
Minęło zaledwie
kilka minut, a względny spokój został zakłócony, przez samego Jeffa. Najpierw,
dla zasady, wyrwał Deanowi łopatę, potem spojrzał na mnie z pogardą i w ułamku
sekundy pojawił się obok, wciskając łapsko w moją klatkę piersiową. Krzyk
uwiązł mi w gardle, nie potrafiłam się ruszyć. Czułam jak jego łapa drąży w okolicy
mojego serca. Co rusz zaciskał palce, a ja wtedy czułam, jak tracę przytomność.
W końcu Dean, dostał się do broni i oddał kilka strzałów. Gdy duch zniknął,
podbiegł do mnie i pomógł mi wstać.
-Nic ci nie jest? –
Spytał, zmuszając mnie, abym na niego spojrzała.
-Czuje się, jakby
walec po mnie przejechał – wychrypiałam.
Winchester podał mi
drugą broń, a sam pospiesznie zabrał się za kopanie. Rozglądałam się nerwowo,
szukając Jeffa, który wyskoczy z ukrycia jak te klauny z pudełek. Wiedziałam,
że długo nie wytrzyma i za chwile czeka mnie nieprzyjemne spotkanie z nowym kolegą,
dlatego musiałam być czujna i ubezpieczać Deana. Chłopak natrafił na jakiś
kamień i musiał nieźle się napocić, aby go wyjąć i móc dalej kopać. Dzięki Bogu
chwile później uderzył o wieko trumny, co Jeffowi najwyraźniej się nie
spodobało. Pojawił się przed Winchesterem i pchnął nim tak, że uderzył o
pobliską płytę. Łowca stracił przytomność, ale duch najwyraźniej nie chciał
odpuścić.
W dłoni Jeffa
pojawiła się broń, która należała do Winchestera. Wycelował w Deana i strzelił
w nogę. Chłopak zerwał się do pozycji siedzącej, ale niemal natychmiast opadł.
Z jego rany sączyła się krew i choć nabój solny go nie zabije, to mógłby się
wykrwawić. Nie mogłam dłużej czekać. Uderzyłam łopatą w wieko i kiedy ujrzałam
część zwłok, posypałam je solą i polałam benzyną, a na koniec podpaliłam. W
ostatniej chwili udało mi się powstrzymać Jeffa, który już wyciągał łapy w
stronę szatyna. Duch przez moment szamotał się, aż w końcu dosłownie spłonął.
Podbiegłam do Deana
i pochyliłam się nad nim, dotykając jego policzka. Pogładziłam go odrobinę, a
kiedy niespodziewanie otworzył oczy, zerwałam się z miejsca jak oparzona.
Uśmiechnął się ironicznie, co zadziałało na mnie jak płachta na byka.
Przygryzłam wargę i odwróciłam się napięcie.
-Zbieraj się –
warknęłam, chwytając broń.
-Byłoby miło, gdybyś
mnie opatrzyła – powiedział, podtrzymując się nagrobka i wstając.
-Od tego są
pielęgniarki na pogotowiu, gdzie cie zawiozę. Znaj mą dobroć.
-Tylko nie
pogotowie!
No, nie mogłam go
zawieźć na pogotowie, choć tak bardzo kusiła mnie ta perspektywa. Jednak trudno
byłoby wyjaśnić postronnej osobie, dlaczego w nodze Deana tkwi solny nabój.
Szatyn trochę się krzywił, ale końcem końców i tak nie miał nic do gadania.
Rana nie była duża i na jego szczęście zawsze radziłam sobie sama ze
skaleczeniami i ranami postrzałowymi, dlatego bez problemu usunęłam pocisk i
założyłam opatrunek. Kiedy skończyłam chłopak był tak wymordowany, że po pięciu
minutach zapadł w głęboki sen.
Mając chwilę, mogłam
porozmawiać z moim ulubionym aniołem. Chciałam pomóc Winchesterom - oni
pomagali mi, więc ja powinnam pomóc im. Cass na pewno wie, kto wyrwał Deana z
piekła i zamierzałam to z niego wyciągnąć. Jeszcze nie zdążyłam się pomodlić, a
anioł stał już obok.
-Szybki jesteś –
mruknęłam, po czym dodałam, – ale ten motyw z włażeniem do mojej głowy...
Powtórz, a będzie z tobą kiepsko.
-To był jedyny
sposób...
-Mniejsza z tym.
Jesteś aniołem i w zasadzie nikt inny nie będzie znał odpowiedzi na to pytanie...
-Ja.
Ściągnęłam brwi i
przekrzywiłam głowę, wyglądając teraz zapewne jak ciekawski labrador.
-Jeszcze nie zadałam
pytania.
-Ale ja już
odpowiedziałem. Ja.
-Dla jasności.
Właśnie oznajmiłeś mi, że to ty, wyciągnąłeś Deana z piekła? – Spytałam
głupowato, na co brunet odwrócił się i zerknął na szatyna.
-Tak, ja.
-Ale dlaczego? –
Naprawdę tego nie pojmowałam. Dlaczego anioły poświęcały się dla łowcy? Był aż
tak cenny?
-Pewnie wiesz już o
apokalipsie. Dean, to on złamał pierwszą pieczęć.
-Co!? – Krzyknęłam zdecydowanie
za głośno, Winchester obrócił się na drugi bok i uchylił powieki.
-Gadasz sama do
siebie? – Mruknął zaspanym głosem.
Kiedy się
rozejrzałam Cassa nie było. Przełknęłam ślinę i udałam, że odkładam telefon.
-Rozmawiałam z
Bobbym. Sam już wrócił, więc rano się zbieramy – odparłam cicho.
Jęknął coś pod nosem
i znów zasnął. Po kilku minutach Castiel wrócił. Był wyraźnie spięty, jakby
obawiał się, że powiedział zbyt wiele.
-Jak to Dean złamał
pieczęć?
-Nieświadomie.
Przepowiednia głosi, że gdy prawy człowiek przeleje krew niewinnej istoty, złamie
pierwszą pieczęć. Dean, gdy był w piekle został poddany torturom. Przez
trzydzieści lat powtarzał to samo...
-Trzydzieści lat?
-Czas płynie tam
szybciej. – Wyjaśnił, po czym kontynuował – Przez trzydzieści lat odmawiał, ale
w końcu się złamał i to on stał się uczniem Alastaira.
-Dlaczego wiec go
wskrzesiliście?
-Bo tylko on może
powstrzymać apokalipsę.
Słuchałam tego nie
rozumiejąc, o co chodzi. Informacji, które docierały do mnie w ostatnich
dniach, było stanowczo za wiele jak na jedną osobę. Mało tego, że ja byłam w
połowie aniołem, to Dean okazuje się być naszym wybawicielem, a jednocześnie
sprawcą całego zamieszania. A smaczku dodaje fakt, że Abaddon i Lilith tworzą
„wspaniałą parę”, która w Hollywood zapewne zostałaby nazwana... Libaddon.
-Ale nie powiesz mi,
w jaki sposób?
-To jeszcze nie
czas, ale musieliśmy go wskrzesić, aby powstrzymał brata. Zapędza się za bardzo
i nie widzi zagrożenia. Jeśli nie uda wam się wpłynąć na Sama, my będziemy
musieli wkroczyć do akcji.
-O, czym ty mówisz? –
Tych wszystkich tajemnic wokół Sama pojawiało się coraz więcej, a mi się to nie
podobało.
-Dean doskonale wie.
– Powiedział, jedynie.
-Skoro jest taki
ważny, dlaczego wciąż nie ujawniliście się przed nim? Lilith łamie te cholerne
pieczęcie...
-Choć o nas nie
wiedzą, naprowadzamy braci na kolejne tropy, dlatego udało im się przeszkodzić
Lilith w złamaniu kilku z nich.
-Powinien wiedzieć.
-Obiecuje, że
niebawem się dowie.
-Obiecaj, że z tego
wyjdziemy.
Brunet nie mógł tego
zapewnić, dlatego spojrzał na mnie przepraszająco, a potem zniknął. Oblizałam
spierzchnięte wargi i podeszłam do łóżka. Wiedziałam jedno – wszyscy mamy
przerąbane i każdy z nas ma w tym wszystkim swój udział. Ja, Dean, Sam. Każde z
nas nawaliło na całej linii i każde z nas musi teraz stanąć na wysokości
zadania, bo w przeciwnym razie, marnie skończymy i tym razem nawet anioły nam
nie pomogą.
*
Wyjechaliśmy z
samego rana. Obiecałam nie puścić pary z gęby, ale po namyśle uznałam, że daje
Cassowi dwa dni, potem zdradzam Deanowi, kto go wskrzesił. Na jego miejscu
chciałabym wiedzieć coś takiego, tym bardziej, że samo wskrzeszenie okazuje się
być jedynie maleńkim elementem układanki. Myślałam, że przespanie się z problem
pomoże mi poukładać wszystko w odpowiednich szufladach, tymczasem zaczynałam
wariować. Kilka faktów było oczywistych, jak to, że Abaddon i Lilith
współpracują i najwyraźniej nieźle sobie z nami pogrywają, ale najbardziej
zastanawiające jest to, dlaczego i przed czym mamy powstrzymać Sama. O czym
jeszcze nie wiem?
Droga do Dakoty
Południowej trwała znacznie krócej niż się tego spodziewaliśmy. Przed południem
byliśmy na miejscu, ale nie przywitał nas przyjemny zapach szarlotki. Bobby
stał na gangu i popijał piwo, wypatrując naszego powrotu. Na podjeździe
faktycznie stał wóz, który zabrał Sam. Spojrzeliśmy po sobie i ruszyliśmy w
stronę domu. Singer na nasz widok, jedynie pokręcił głową, z czego
wnioskowaliśmy, że brunet ściągnął tu demonice, ale nie udało im się niczego
załatwić.
-Siedzą w środku –
mruknął.
-Co jest?
-Ona faktycznie
owinęła go wokół palca. – odparł łowca – Nic do niego nie dociera i twierdzi,
ze sam sobie poradzi z Lilith.
Zerknęłam kątem oka
na Deana. Zaczynało w nim wrzeć i wiedziałam, że za chwile wpadnie w szał,
dlatego wolałam go nieco uspokoić.
-Spokojnie, przecież
nie pozwolimy mu samemu zabić Lilith.
-Nic nie rozumiesz,
Gen – warknął, po czym pchnął drzwi i wszedł z rozmachem do środka.
Sam stał w kuchni, a
gdy nas usłyszał, przeniósł wzrok w naszą stronę. Brunetka, którą z nim
widziałam, siedziała przy stole i bawiła się sztyletem, co na mnie podziałało
jak płachta na byka.
-Ty szmato – nie
zdążyłam nic powiedzieć, uprzedził mnie Dean – wkręcasz go! Znowu go wkręcasz.
Przez ciebie się stacza! To jest nałóg.
-Dobrze wierz, że
bez tego wszyscy zginiecie – fuknęła.
-Gówno prawda!
Radziliśmy sobie bez twoich pieprzonych dobrych rad!
-Pewnie Dean, jesteś
rewelacyjnym łowcą, który zaliczył nawet piekło. Kolejne nowe doświadczenie do
CV – warknęła.
-Przymknij się!
-Dean! – tym razem
do rozmowy wtrącił się Sam. – Ona ma racje. Wiesz, że tylko dzięki temu jestem
wystarczająco silny i mogę poradzić sobie z Lilith.
-Zapomniałeś o
Abaddonie. – Warknął Dean, przeczesując włosy palcami.
-Poradzę sobie z nimi
obojga, ale musisz mi zaufać.
-Nie, Sam, to jest
cholerny nałóg! Nie widzisz, co ona z tobą robi? Tracisz poczucie
człowieczeństwa, jeszcze chwila i kompletnie nie będziesz pojmował, co należy
robić.
-O, czym wy mówicie?
– Odezwałam się zbita z tropu.
-Ty jesteś Gen. –
zaśmiała się Rubi – Milo cie w końcu poznać, choć nie tak sobie ciebie
wyobrażałam. W zasadzie dziwi mnie fakt, że to ty byłaś jego ulubienicą, ale
zważając na to, że masz... Niezwykłe korzenie, mogę to nawet zrozumieć.
-O, czym wy mówicie?
– Powtórzyłam pytanie, w nadziei, że łowcy pominą wypowiedzieć demonicy na
temat mojego pochodzenia.
-Nie wiesz? Dean
chyba powinieneś być szczery ze swoją dziewczyną.
-Przestań chrzanić
do cholery i gadaj, o co chodzi! – Wrzasnęłam.
-Sam jest wyjątkowym
dzieciakiem.
-Zamknij się –
syknął Dean, co potwierdziło słowa Cassa, że starszy Winchester doskonale wie,
przed czym ma chronić brata.
-Ma w sobie
wyjątkową krew, Azazela.
Zamurowało mnie.
Słyszałam o Azazelu. Był przyjacielem Abaddona i krążyły pogłoski, że jest
prawą ręką samego Lucyfera. Układy w piekle były... dziwne i trudno było się
połamać w tym, kto jest kim, ale kilka demonów stanowiło swoistą legendę i jej
częścią był Azazel. Teraz rozumiałam, o czym mówił Castiel, ale jak mogli
ukrywać przedmą coś tak niepojętnego!?
-Jeśli chcesz być
tak dobrą – powiedziałam siląc się na naturalny ton głosu. – To sprowadź tu
jednego z twoich kolegów.
-Zwariowałaś?
Dowiedzą się, że wam pomagam.
-Do tej pory nie
miałam z tym problemu, byłaś bardzo pomocna – zakpił Dean.
-Pomagałam Samowi
odnaleźć siebie.
-Pomagałaś mu zejść
na zupełnie nowy poziom wariactwa.
-Przynajmniej te
wariactwo przynosi efekty.
-Rubi, zrób to. –
Poprosił Sam.
Spojrzałam na niego,
potem na Deana. Miałam ochotę odwrócić się i odejść, ale to wszystko posunęło
się za daleko.
-Dobrze. Poczekajcie
tu.
Kiedy odeszła, Sam
spojrzał na brata z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Z jednej strony widziałam w
nim poczucie winy, ale z drugiej odnosiłam wrażenie, że jest z siebie dumny.
Dean nie popierał jego... Związku z Rubi, co w cale mnie nie dziwi, a Sam i tak
postawił na swoim. On po prostu robił to, co uważał za słuszne, uważał tak, bo
ona mu to wmówiła. Ale krew demona to jedno, a oddawanie się piekłu to coś
zupełnie innego.
-Mam nadzieje, że
wszystko mi wyjaśnicie...
*
Przez te
dwa rozdziały sporo się dowiedzieliście.
Tajemnica
Sama jest ujawniona, Gen wie też, że to Dean złamał pierwszą pieczęć.
Mam
nadzieje, że nie namieszałam Wam za bardzo, a jeśli tak to piszcie, wszystko wyjaśnię
;)