Nie mogłam dłużej
tego słuchać. Samuel wciąż krzyczał i wyzywał Deana, który choć próbował
zachować kamienną twarz, nie potrafił tego po prostu olać. Nie mógł znaleźć dla
siebie miejsca. Chodził w te i we te, aby choć na moment odwrócić myśli od
brata. Widziałam jak się męczy i jak stara się pozostać niewzruszonym.
Wiedział, że nie może wypuścić Sama i tylko ta myśl pozwalała mu zachować dość
siły.
Podeszłam do szatyna
i dotknęłam jego ramienia. Spojrzał na mnie kątem oka, kręcąc z bezsilności
głową. Trudno było mu słuchać, jak Sam wydziera się w niebogłosy, że jest
zdrajcą, że nie jest jego bratem, że zawsze uważał go za dziwaka. Nawet mi się
oberwało. Według młodszego Winchestera byłam szmatą demona. Gdyby nie obecna
sytuacja, weszłabym tam i go po prostu zdzieliła po łbie. Ale Sam był teraz na
odwyku. Krew demona powoli usuwała się z jego organizmu. Jednak nikt, ani ja,
ani Bobby, a tym bardziej Dean, nie wiedzieliśmy jak to się skończy.
-Zamierzacie tak
stać tu i gapić się w te drzwi – Bobby stał na schodach i wpatrywał się w nas,
oczekując jakiejkolwiek reakcji.
-A, co mamy robić? –
rzuciłam zbyt oschle niż chciałam.
-Ruszyć dupska i się
czymś zająć. I tak mu nie pomożecie, a słuchanie tego wycia nikomu nie służy –
zauważył.
Dean przetarł oczy palcami i odwrócił się,
ruszając na górę i mijając Singera.
-Miej na niego oko –
poprosił mężczyzna, na co przytaknęłam głową.
Dołączyłam do
szatyna, który w salonie siedział przy stoliku i przeglądał coś w necie. Wziął
do serca słowa Bobbyego i szukał ciekawej sprawy, którą moglibyśmy się zająć.
Wolałam dać mu wolną rękę, w końcu wiedział, co jest dla nas odpowiednie. Przynajmniej
czymś się zajął, choć z drugiej strony właśnie w takich chwilach włącza mu się
agresor. Agresor, czyli klapki na oczach i polowanie na wszystko, co się rusza,
najpierw strzelając potem pytając.
Usiadłam na sofie i
sięgnęłam po wczorajszą gazetę, którą Bobby wyjął dziś ze skrzynki.
-Abaddon jest w
szkole? – odezwał się nagle chłopak, na co ja kiwnęłam potakująco głową. - To
zbieraj się.
-Co? Gdzie ty chcesz
jechać? – spytałam, unosząc pytająco brwi.
-Do Kansas.
-Ale Dean, tam się
roi od demonów sami sobie nie poradzimy, poczekajmy na Sama – zaprotestowałam,
słuchając, choć raz, zdrowego rozsądku.
-Nawet, jeśli go wypuścimy
i wszystko będzie ok. to nie znaczy, że nie zwariuje w obecności demonów –
zauważył.
-Jest silny, poradzi
sobie – wmawiałam samej sobie.
-Nie chce go na to
narażać. Niech dojdzie do siebie – odparł na zakończenie.
-Nie, Dean ja nie
jadę. Wiesz, że jak nikt chce zabić Abaddona, ale nie chce sama zginąć i przede
wszystkim nie dam tobie zginąć.
-W takim razie jadę
sam – wzruszył ramionami, a ja miałam wrażenie, że coś we mnie wstąpiło;
-Nie próbuj! –
warknęłam.
Odwróciłam się i po
prostu wyszłam, mając gdzieś słowa Deana, który wciąż się produkował i próbował
mnie przekonać. Byłam wściekła. Zbliżyłam się do nich... Zbliżyłam się do
niego, a teraz miałam to wszystko stracić? Ponownie miałam zostać sama? Po śmierci
Nate’a czułam cholerną pustkę, dopiero przy Winchesterach znów odżyłam. Nie
chciałam kolejny raz przeżywać tego horroru.
Wróciłam do salonu
dopiero po trzech godzinach. Zdążyłam się uspokoić, ale Dean i tak nie próbował
mnie drażnić. Podszedł tylko do mnie i położył przede mną gazetę z zaznaczoną
długopisem informacją. Przeczytałam pokrótce, o co chodzi i zerknęłam na
szatyna, który popijał piwo, siedząc w starym fotelu.
-Czyżbyś zmienił
plany? – rzuciłam.
-Zainteresowana? –
spytał szorstko, na co ja wywróciłam teatralnie oczami.
-Zbieraj się –
mruknęłam idąc w stronę wyjścia.
Poczekałam na niego
w wozie. Nie chciałam się kłócić, między nami i tak była napięta atmosfera,
dlatego gdy do mnie dołączył nawet się nie odezwałam. Nasz kierunek? Madison w
Wisconsin. Daleko, ale mieliśmy czas żeby ochłonąć. Bobby został z młodszym
Winchesterem i miał dać nam znać, gdy chłopak w końcu dojdzie do siebie. Nie
ukrywałam, że chciałabym, aby szybko wrócił do żywych – mimo wszystko, Abaddon
nie będzie czekał – jednak Sam ze skrzywioną psychiką był niemniej
niebezpieczny jak demon.
Sprawa, którą
mieliśmy się zająć, była dość nietypowa... Jeśli w ogóle, któraś z naszych
spraw była typowa. W każdym razie chodziło o serie morderstw, każda z ofiar
miała poderżnięte gardło, a mimo to, ciała nie zostały pozbawione krwi. Policja
nie potrafiła tego wyjaśnić, jednak obława na mordercę wciąż trwała. Nie było
żadnych świadków, a ofiary nie były ze sobą w żaden sposób powiązane.
Droga do Madison
ciągła się w nieskończoność. Nie rozmawialiśmy ze sobą. Ja przeglądałam w
dzienniku Johna informację, które mogłyby pasować do naszej sprawy, a Dean
gapił się w drogę nawet nie racząc mnie jednym spojrzeniem. Wiem, że dla niego to,
co się teraz dzieje z Samem to koszmar, ale nie mógł działać impulsywnie.
Próbowałam zmusić go do logicznego myślenia i nawet, jeśli miał mi to za złe,
uważałam, że właśnie w tym momencie postępuje słusznie. Zabawne. Jeszcze
wczoraj sama chciałam dorwać Abaddona, ale w ciągu godziny tak wiele się
wydarzyło, że po prostu nie mogłam.
Zatrzymaliśmy się w
motelu. Wynajęliśmy pokój na dwa dni, a później wyszliśmy na miasto. Choć było
już późno oboje uznaliśmy, że warto od razu wziąć się do pracy. W jednym z
barów zamówiliśmy posiłek. Czekając na kelnerkę postanowiłam porozmawiać z
kilkoma osobami, które akurat popijały piwo. Na pierwszy ogień wzięłam młodego
chłopaka.
-Cześć –
powiedziałam siadając obok niego – Mam kilka pytań.
-A ty to?...
-Agentka Davidson –
uśmiechnęłam się prowokująco, widząc jak brunet omal nie zachłystując się
alkoholem.
-O, co chodzi?
-Pewnie słyszałeś o
tych morderstwach. Możesz mi coś powiedzieć na ich temat?
-Ja nic nie wiem –
odparł pospiesznie.
-Na pewno coś wiesz
– pochyliłam się na nim, oczekując wyjaśnień.
-Wiem tylko tyle, że
ten świrus atakuje zawsze o północy.
-Ciekawe – mruknęłam
– W mieście ludzie naprawdę nic nie gadają?
-Nie, ofiary były
podobno nowe. Przyjechały do Madison w przeciągu roku.
-I o tym nikt nie
wspomniał w aktach? – powiedziałam to raczej do siebie niż do niego.
-Najwyraźniej uznali
to za nie istotne – wzruszył ramionami.
-Pewnie tak. Dzięki.
Wróciłam do Deana.
Jadł właśnie kebaba, którego sos spływał mi po brodzie. Sięgnął po serwetkę i
wytarł twarz, a potem popił bułkę piwem. Spojrzał na mnie, unosząc pytająco
brwi.
-Do zabójstw
dochodzi zawsze o północy, co więcej każda z tych ofiar pojawiła się w mieście
w przeciągu roku.
-Czyli jednak coś
ich łączy. Trzeba sprawdzić, czy mieszkały wcześniej w tych samych miasta lub
chociaż stanach – odparł, po czym znów wcisnął sobie do ust kęs kebaba.
Pozwoliłam mu zjeść.
Potem wróciliśmy do motelu, gdzie zastaliśmy niezbyt przyjemnych gości. Cass i
czarnoskóry mężczyzna, bez wątpienia kolejny anioł, stali pod oknem,
rozglądając się po pokoju. Nie miałam najmniejszej ochoty z nimi rozmawiać,
jednak najwyraźniej pierzaści mieli swoje plany.
-Dean, Gen to Uriel
– powiedział Cass.
-Castielu... Mam to
w dupie – odparł szatyn.
-Faktycznie zabawny
ten Winchester – zaśmiał się sztuczni Uriel.
-Możecie przejść do
konkretów? – ponagliłam ich wszystkich.
-To, co się tu
dzieje, to Lilith łamie pieczęcie.
-Ona tu jest!? –
Dean wyraźnie się ożywił.
-Nie ona, jej
przydupasy – sprostował czarnoskóry anioł.
-Na, czym polega ta
pieczęć?
-Zabija poniekąd
potomków aniołów – Cass nie chciał zbyt wiele zdradzić.
-Co?
-Demony poiły krwią
gówniaży, niektóre anioły robiły to samo – Uriel na pewno nie należał do
łatwych ludzi.
-Czy... – Cass
dobrze wiedział, o co chce zapytać, dlatego tylko pokręcił przecząco głową.
-To był wyjątek,
ewenement – powiedział.
-No dobra, zabije
ich i tak złamie pieczęć? – spytał Dean na szczęście nie podchwytując tematu.
-Właśnie tak, w
mieście jest jeszcze jeden potomek. To Ariell Worth kelnerka w barze Taste.
-Radze się spieszyć
– dodał Uriel. – Macie półgodziny.
Automatycznie
spojrzeliśmy na zegar wiszący na ścianie. Za półgodziny wybije północ, a wtedy
Ariell zginie i pieczęć zostanie złamana. To już kolejna z nich. Olaliśmy
anioły, po prostu wybiegliśmy na zewnątrz. Wsiedliśmy do wozu, a Winchester z
piskiem opon wyjechał na główną drogę.
-Cholerne anioły – sapnął pod nosem chłopak,
parkując wóz przed wskazanym nam barem.
Wbiegłam do knajpy.
Ku mojemu zdziwieniu na swoich miejscach wciąż siedziało kilkoro klientów.
Młoda kelnerka krzątała się po sali, mijając stoliki i podając kufle piwa, i
tak pijanym już mężczyznami. Nie miałam pewności, że to akurat ona jest
potomkiem, ale tak na dobrą sprawę była tu jedyną kobietą. Nie mogłam po prostu
podejść i oznajmić, że polują na nią demony. Musieliśmy czekać, nic więcej nie
wchodziło w grę.
-Co robimy? – spytał
Dean, dołączając do mnie.
-Co, co? Czekamy.
Demon ma pół godziny. Tu są klienci, więc pewnie dorwie ją na zapleczu –
powiedziałam, siadając przy ladzie.
-W takim razie...
Dla mnie piwo! – krząknął do Ariell, która po chwili podała mu alkohol.
Nie spuszczałam jej
z oka, w końcu demon mógł ją zaatakować wszędzie. Zaczynałam się nawet
denerwować i niepokoić, choć tak naprawdę powinnam być zadowolona, że mijają
kolejne minuty, a żadnego czarnookiego debila nie widać. No, ale nasz spokój
nie trwał długo. Równo o północy, czworo klientów postanowiło zamówić coś
jeszcze...
Ich oczy przybrały
czarną barwę, a na ustach pojawiły się drwiące uśmiechy. Ariell zaczęła
krzyczeć, uciekła za ladę, jednak demon siedzący najbliżej nas, przeskoczył
przez blat i chwycił ją za radło. Dean automatycznie wyjął broń i oddał kilka
strzałów. Ja starałam się zatrzymać pozostałą trójkę demonów. Uderzyłam jednego
z nich, jednak szybko straciłam przewagę. Upadłam na ziemie, a Winchester
podzielił mój los. Wściekły chłopak zerwał się na równe nogi i dopadł
rudzielca. Wiedziałam, ze musimy szybko coś zrobić, dlatego kiedy odzyskałam
równowagę pomogłam Ariell. Odepchnęłam jednego z demonów, który właśnie
zamachnął się na dziewczynę. Krzyknęłam, aby uciekała, więc już po chwili
zniknęła na zapleczu, gdzie znajdowało się tylne wyjście.
W tym czasie udało
nam się zabić dwójkę napastników, a kolejni, choć mieli nad nami przewagę, po
prostu uciekli. Zdziwiło nas to, dlatego czym prędzej postanowiliśmy odnaleźć
kelnerkę. Wybiegliśmy na zewnątrz i właśnie tam odnaleźliśmy ciało dziewczyny.
Leżała pod schodami z poderżniętym gardłem, jednak dookoła niej nie było ani
kropli krwi. Jej oczy były blade, a skóra nienaturalnie przeźroczysta. Nie
miałam pojęcia, co oni jej zrobili i jaki będzie kolejny krok Lilith.
-Cholera – mruknął
pod nosem chłopak.
-Chyba wybraliśmy
złą parkę – odezwał się Uriel, który pojawił się kilka chwil później.
-Daruj sobie –
warknęłam wściekła jak osa.
-Co teraz? Złamała
następną pieczęć – zauważył Winchester.
-Brawo geniuszu –
Uriel klasnął w dłonie.
-Przejęła ich łaski
i teraz musi je zniszczyć – odparł Castiel.
-Mieli łaski? – zdziwiłam
się.
-Nie pełne, jednak
niewielką część, która czyniła ich potomkami – wyjaśnił spokojnie.
-Więc, jeśli ich nie
zniszczy, to pieczęć nie zostanie złamana? – spytałam dla pewności.
-To wasze kolejne
zadanie. Musicie odnaleźć łaski i je odebrać.
-A potem, co? –
wtrącił szatyn.
-Przekażecie je nam,
my zwrócimy je do nieba.
-Jasne – Dean
wywrócił teatralnie oczami.
-Co z nią zrobimy? –
spytałam niepewnie, na co Uriel pstryknął palcami, a ciało Ariell po prostu
zniknęło.
-Nie zaprzątaj sobie
tym, swojej ślicznej główki – zaśmiał się i rozpłynął się, jak to pierzaści
mieli w zwyczaju.
-Cass ty naprawdę
myślisz, że wszystko gra? Serio uważasz, że Bóg chce apokalipsy? – spytałam
korzystając z okazji, że anioł został z nami.
-Wykonuje rozkazy –
odparł bez przekonania.
-No jasne. Jesteście
beznadziejny – podsumował Dean. – Nie macie swojego rozumu, wykonujecie ślepo
rozkazy, które są wydawane nie wiadomo, przez kogo. Ja nie jestem święty, ale
jeśli ten wasz Bóg istnieje, to na pewno nie chciałby doprowadzić do
zniszczenia świata, nad którym nad bardzo się napracował.
-Nie macie pojęcia o
tym, co dzieje się w niebie – powiedział i po prostu zniknął.
-Jak mamy znaleźć te
całe łaski? – spytał poirytowany Winchester.
-Wydaje mi się, że
muszą mieć potężną moc, więc w ich pobliżu na pewno dzieje się coś
niewytłumaczalnego – rzuciłam luźno.
-Wracajmy do motelu.
Jeśli masz racje, coś na pewno już się zaczęło dziać. Poszperamy w necie, może
uda nam się znaleźć te dziadostwo.
Zgodziłam z nim,
więc wróciliśmy do pokoju. Na temat naszej kłótni w ogóle nie rozmawialiśmy,
wolałam zająć się sprawą, niż zastanawiać się czy do Deana coś dotarło. Usiadam
na łóżku i otworzyłam laptopa. Chwile potrwało nim Internet wystartował, ale w
końcu mogłam wpisać w wyszukiwarce odpowiednie hasła. Winchester w tym czasie
zadzwonił do Bobbyego pod pretekstem pomocy, ale tak naprawdę chciał dowiedzieć
jak z Samem. Rozumiałam go i nawet wytężyłam słuch ciekawa jak radzi sobie jego
brat.
-Dalej nic?... Co?!
– usiadł na krześle i przeczesał włosy palcami – Ale dlaczego?
Przymknęłam komputer
i spojrzałam na niego. Nasze spojrzenia się spotkały, i widziałam w oczach
Deana lęk i wściekłość. Zaczęłam się niepokoić.
-Co się dzieje? –
szepnęłam oniemiała.
-Kurwa! – podsumował
rozłączając się.
-Dean!?
-Jest coraz gorzej.
Zaczął mieć halucynacje. Wydaje mu się, że Azazel się nad nim znęca.
-Może
przesadziliśmy? – jęknęłam.
-Nie – odparł – On
po prostu... on sam przesadził.
Przygryzłam wargę i
wróciłam do poprzedniej czynności. Nie tylko Deanowi było ciężko, ale nie
mogłam nic zrobić. Postąpiliśmy słusznie, ale najwyraźniej nie spodziewaliśmy
się czegoś takiego. Z resztą, kto mógł? W żadnym podręczniku nie napisano jak
radzić sobie z uzależnieniem od krwi demona. Wszystko, co robiliśmy, było
zwykłym eksperymentem... Nadzieją, że się uda.
Poczekałam chwilę,
aż na monitorze pojawiło się kilka informacji o dziwnych zjawiskach pogodowych.
Większość z nich dotyczyła trąb powietrznych lub nagłych opadów śniegu, choć
mieliśmy czerwiec. Jasne było, że w Illinois coś się dzieje.
-Chyba mam –
odezwałam się po dłuższej przerwie.
-To jedziemy, chce
mieć to już za sobą – odparł bez entuzjazmu.
-Dean wszystko
będzie dobrze – po raz pierwszy od naszego przyjazdu odważyłam się do niego
zbliżyć. Podeszłam i po prostu go przytuliłam. Zaskoczony spojrzał na mnie, nie
bardzo wiedząc, co powiedzieć. Pogładziłam go po policzku i westchnęłam.
-Zbieraj się.
Zaśmiał się i
delikatnie musnął moje usta. To było jak przeprosiny za wcześniejsze
zachowanie. Jednak tak naprawdę w ten sposób dziękował. Nie wyrażał swoich
uczuć, jeśli było mu źle, po prostu dusił to w sobie, jeśli zaś był szczęśliwy,
nigdy tego nie powiedział, bo to była słabość. Był pełen skrajnych emocji,
jednak ktoś taki jak on, z takim bagażem doświadczeń, nie mógł liczyć na
normalne życie...
*
Zakończyłam
w dziwnym momencie, no ale chyba do tego przywykłyście ;D
Licze na
szczere opinie – jak zwykle – i na komentarze... im więcej tym lepiej, co też
jest oczywiste ;D.
Ps:
kolejne rozdziały na pewno pojawią się z dużym opóźnieniem ponieważ muszę je
dopiero napisać :(